Ustaw Krosno24.pl jako strona startowa Zaloguj się
Kanał YouTube Ogłoszenia Wasze galerie Wizytówki firm
Filmy
(261)
Anonse
(19)
Foto
(17585)
Firmy
(108)
Krosno24.pl - Krośnieński Portal Internetowy
Kartki  elektroniczne Katalog Czat Opinie
Kartki
(112)
Strony
(774)
Czateria
(52)
Opinie
(483817)

Mapa portalu: Centrum > O mieście > Legendy krośnieńskie

Gdzie to jest

  • Lokalizacja
  • Jak dojechać do Krosna
  • Plan miasta
  • Krosno na zdjęciach satelitarnych Zumi (nowe okno)
  • Krosno na zdjęciach satelitarnych Google (nowe okno)
  • Film promocyjny miasta (nowe okno)

  • Historia

  • Historia miasta
  • Kalendarium historyczne
  • Ciekawe postacie historyczne
  • Legendy krośnieńskie

  • Kamery

  • Pl. Konst. 3-go Maja
  • Rynek - panorama z Rektoratu PWSZ
  • Rondo Honorowych Dawców Krwi
  • Rynek od pierzei zachodniej
  • Rynek - pierzeja wschodnia
  • Rynek - pierzeja zachodnia
  • Widok na ul. Piłsudskiego
  • Stadion przy ul. Legionów
  • Rondo Niezapominajki przy galeriach
  • Dworzec PKP/PKS

  • Dla turystów

  • Najważniejsze zabytki Krosna
  • Legendy krośnieńskie

    Znane legendy krośnieńskie

    Są ludzie i miejsca, o których pamięć nie ginie. Pokolenia pokoleniom przekazują o nich wieści, często spowijane w magiczne pajęcza słów. I ludzie ci, lub miejsca, stają się legendą. W wielu wersjach, wielu odmianach. Tak już jest. Tak też jest i z tymi, które ulokowały się w Krośnie i okolicach tego grodu.

    Bodaj najbardziej znaną jest legenda o Stanisławie i Annie Oświęcimach. Czy dlatego, że wspomina czasy nie tak aż odległe? Że para bohaterów istniała naprawdę i są na to dowody? Być może. Być może dlatego, że - jak powiadał ks. Innocenty, przeor klasztoru franciszkanów - jak Francja szczyci się grobowcem Abelarda i Heloizy, Włochy z chlubą pokazują szczątki Laury i Petrarki, tak i w tej krainie przypadł zaszczyt mieć pamiątkę wielkiej miłości. Być może...

    O ich miłości Mieczysław Karłowicz skomponował symfoniczny poemat, malarz Stanisław Bergman uwiecznił ją na płótnie, Miron Białoszewski w swej poezji. Byli i są także inni, którzy swoją sztuką budują nieśmiertelność ich uczucia.

    Jest wiele wersji legend związanych z tymi miejscami. Tak bywa. Tylko faktom przystoi trwać w niezmienności. Nam zaś wypada cieszyć się - bo nie ma legend o miastach, które znaczyły mało.


    Anna i Stanisław Oświęcimowie

    Szczęśliwe miasto, które ma szlachetnych obywateli. Do grona szanowanych przez mieszkańców Krosna, ale i przez samego króla, należała rodzina Oświęcimów.

    Bracia Oświęcimowie, rodem z Kunowej, osiedli się tu, gdy król Władysław IV uznał, że ich trud i zasługi dla kraju powinny być spokojem w dostatku.

    Florian osiadł w Potoku, Piotr w samym Krośnie. Florian mógł chlubić się synem Stanisławem - dzieckiem z pierwszego związku z Reginą Ślazką, którą zabrała śmierć w cierpieniach; Stanisława zatrzymał król na swym dworze jako posła i doradcę. Dni powszednie zaś osładzała Florianowi najmłodsza córka Anna, która przyszła na świat z drugiego małżeństwa, z Barbarą Szamocianką. Anna odznaczała się nie tylko nieprzeciętną urodą ale i roztropnością.

    Stanisław służył królowi i ojczyźnie najlepiej jak potrafił, podobnie jak jego ojciec i stryj. Wiele dni spędzał w podróżach, na zacnych dworach Europy. Do rodziny w Potoku słał listy z obietnicami odwiedzin. Lecz dopiero sam król postanowił dać odpoczynek swemu posłańcowi i polecił mu złożyć uszanowanie ojcu, a swemu przyjacielowi i odetchnąć wśród najbliższych. Stanisław zjechał więc do Potoka początkiem czerwca, obdarował rodzinę prezentami z różnych stron świata, wieczorami odpowiadał o swych podróżach.

    W najbliższy czwartek, akurat w Boże Ciało, z całą rodziną pojechał wozem do Krosna. Postanowił tego dnia odwiedzić stryja, złożyć mu uszanowanie od monarchy. I uściskać tak dawno nie widzianą siostrzyczkę Annę, która przecież jeszcze nie wiedziała o jego przyjeździe.

    Anna, pełna dobroci i lotności umysłu, mimo podziwianej urody, nie myślała o zamążpójściu. Nie odpowiadała na przychylność kawalerów, mimo ich dobrego wychowania i taktu - bo tylko tacy bywali w domu Piotra Oświęcima, czy jego brata. Nawet pewnego wieczora zwierzyła się matce, że myśli o wstąpieniu do klasztoru.

    Często wychodziła w towarzystwie służby na skraj boru w Potoku; latem na krośnieński rynek; biedakom rzucała grosz i szła nad Wisłok. Szum rzeki i wiatru w gałęziach drzew sprzyjał jej zadumie, rozważaniom o przeczytanych książkach. W Boże Ciało ubrała piękną białą suknię i wraz z rodziną stryja poszła do kościoła. Dzień był upalny, lecz chłodne mury kościoła orzeźwiały rozmodlony tłum. Siedziała w ławie przy wielkim ołtarzu, wdychała woń kadzidła. Do świątyni wszedł ojciec, matka i służba - zjechali z Potoka, jak w każdy dzień święty. Towarzyszył im młody mężczyzna. Anna zapragnęła spojrzeć w jego twarz. Oczy jej spotkały się ze spojrzeniem młodzieńca. Serce Anny zakołatało mocniej niż kiedykolwiek w życiu.

    Po nabożeństwie bracia wraz z rodzinami spożywali obiad. Anna wiedziała już, że ów młodzieniec to jej przyrodni brat Stanisław - wszak nie widziała go od lat swego dzieciństwa, jego listy więcej mówiły o świecie niż o nim samym, zjechał niespodziewanie - jakże mogła rozpoznać w nim brata? I serce Anny napełniło się w połowie nieopisaną radością, w połowie żalem - że właśnie ten mężczyzna, z którym mogłaby dzielić życie, jest jej bratem.

    Nie mogła jednak doczekać się niedzieli - Stanisław zapewniał, że odwiedzi dom stryja tego dnia, zabierze ją pod rodzinny dach do Potoka. I przyjechał. Już na wstępie poprosił Annę o rozmowę na osobności. Wyznał, ze rozumie nieprzychylność losu, lecz nie potrafi się oprzeć uczuciu, jakie żywi do niej od chwili, gdy spojrzał jej w oczy w kościele. Zapewnił, że nigdy nie będzie w stanie o miłości do niej zapomnieć.

    Oczy Anny zaszły mgłą, przez chwilę nie mogła wypowiedzieć słowa. Zrozumiała, że całe jej życie było czekaniem na to wyznanie, i z tych właśnie ust. W końcu powiedziała to Stanisławowi.

    Bezgraniczne szczęście, a wraz z nim rozpacz, postanowili powierzyć Bogu - niechaj On rozstrzygnie. I oboje naraz pomyśleli, że przecież w imieniu Boga może pomóc im papież.

    Stanisław już następnego dnia wyjechał do Rzymu prosić ojca świętego o zgodę na ślub z przyrodnią siostrą. Anna od tego dnia zatapiała się w modłach, prosząc Boga o błogosławieństwo dla ich szczęścia.

    Rzym jednak leży daleko, kochające serce pełne jest niecierpliwości. Anna z każdym dniem słabła, nie słuchała żadnych słów pocieszenia. Modliła się tylko, ufała wprawdzie życzliwości bożej, lecz czas mijał okrutnie wolno; czekała w Krośnie, chciała każdego ranka klęczeć w kościele przed wielkim ołtarzem.

    Stanisław, dzięki łaskawości przyjaciół króla w Rzymie, dostąpił zaszczytu rozmowy z ojcem świętym. Wyłożył swoją prośbę tak szczerze, że papież wejrzał mu w oczy i po chwili wyszeptał: to Pan sprawił tak wielką miłość, sprawia więc, byście ponieśli ją razem. I pobłogosławił młodzieńca.

    Stanisław napełniony szczęściem natychmiast opuścił Rzym. Stangerci poganiali wciąż nowe zaprzęgi, nie było ani chwili postoju. Niebawem mijał rodzinny dom w Potoku, spoglądał na farną wieżę na wzgórzu.

    Wbiegł zdyszany w progi stryja, przeciskał się przez tłum, wypatrywał oczu Anny. W tym szalonym pośpiechu nie spostrzegł, że ów tłum płacze. Że spoczywająca na katafalku piękna dziewczyna w białej sukni to Anna. Że oczy Anny przysłaniają martwe już powieki.

    Stanisław objął jej ciało. Łzy nie napływały do jego oczu - łzy rozpaczy napełniały jego serce. I serce jego pękło.

    A na trzeci dzień Stanisław i Anna spoczęli na zawsze obok siebie. Tak jest do dziś. Można na nich spojrzeć - wystarczy w ich kaplicy, w klasztorze franciszkanów, odchylić pokrywę w posadzce, zejść do krypty.


    Krośnieńskie Dzwony

    W puszczach karpackich od lat grasował sprytny i okrutny zbój. Drżeli nawet na samo słowo o nim bogacze. Tym bardziej, że ów zbój pojawiał się niespodziewanie i równie nagle znikał, by niemal w tym samym czasie rabować dobra w innym pałacu czy dworze. Bo do chałup biedaków nie zaglądał: zdarzało się, że obdarował nieszczęśliwych i ubogich złotem, które zabierał możnym. Zbój omijał wszelkie zasadzki, a na tych, którzy je przygotowywali, mścił się okrutnie.

    Powiadali o nim dziadowie i pradziadowie pradziadów, jako o młodzieńcu, a ci, którym przyszło go spotkać, także widzieli go młodego, nie zmienionego od lat. Jedni wierzyli, że zbój zna się na czarach, inni, że to diabelska sztuczka.

    Rzyczywiście diabeł maczał w tym swoje kosmate paluchy. Bo zbój ów był niegdyś pięknym i dobrym dzieckiem, jego matka uczyła go męstwa i honoru, którymi wyróżniał się jego ojciec, szlachetny rycerz. Lecz pewnego dnia na ich kasztel napadli rabusie i zabili ojca i matkę, zamordowali jego starszą siostrę, nie oszczędzili nawet służby. Chłopiec widząc nieszczęście chciał dobiec do bram, ale jego krzyk zginął w zgiełku i płaczu, w trzasku płomieni podpalonej budowli. Uratował się. Lecz musiał opuścić to miejsce - ziemię jego ojców zagarnął chciwy i okrutny najeźdca.

    Ruszył w las. Przystał do zbójeckiej watahy, a gdy dorósł, zorganizował własną zbójecką kompanię. W chwili śmierci najbliższych poprzysiągł sobie zemstę. Mścił się na bogaczach, na możnych chciwcach. Ale zbójeckie rzemiosło także nie bywa łatwym. Nie raz tylko cudem uniknął zasadzki, nie raz tylko szczęściem ominęły go ciosy. Bał się nie tyle samej śmierci - bał się, że jego zemsta będzie zbyt krótka, jeśli polegnie za wcześnie.

    Więc o pomoc poprosił diabła. Czort przybył natychmiast. Młody zbój zażądał od niego usługi: by sprawił, aby pozostał bezpieczny, by nikt i nic nie mogło mu zagrozić, by nigdy nie doznał porażki. I dołożył jeszcze jedno żądanie: by sprawił, aby mógł żyć dokąd sam zapragnie. Diabeł zapewnił zbója, że wszystko to spełni. Lecz zbój zapytał czorta, czy nie obawia się, że może stracić jego duszę. I diabeł chytrze wyjaśnił, że przecież kiedyś cały świat musi zginąć, więc choćby wtedy zbójecką duszę dostanie - cóż znaczy parę tysięcy lat wcześniej czy później. Mimo to diabeł skorzystał z okazji - dojrzał w kącie jaskini beczułkę złota, przytoczył ją przed zbója i zaproponował układ: że dopóty nie będzie miał prawa do jego duszy, dopóki w beczce pozostanie choćby jeden czerwienieć, jeden jedyny dukacik.

    Wprawdzie dreszcz oblał ciało zbójnika, jednak dał szatanowi zbójeckie słowo - pakt został zawarty.

    Beczkę ze złotem kazał zamknąć w komorze, klucz do niej miał przy sobie zawsze. Inne beczki złota i wszelkich skarbów stały w jaskini, wiele z nich trafiało do biednych ludzi. Bo nie o bogactwo zbójowi chodziło a o zemstę.

    I od chwili układu z czartem zbójowi wiodło się nad podziw dobrze. Nikt nie miał do niego dostępu. Mógł rabować najlepiej strzeżone twierdze. I był wciąż młody, zdrowy i silny. Pomarli jego kompani, zestarzeli się nowi: już pokolenia mijały a on zawsze ten sam.

    Widząc to ogarniała go tęsknota za tamtymi czasami i żal: bo cóż to być nawet wiecznie młodym, jeśli nie jest się szczęśliwym? Zemsty dokonał, jak chciał, lecz zemsta nie idzie w parze ze szczęściem. Być szczęśliwym znaczyłoby przebaczyć, kochać. A nie to sobie obiecał, lecz pomszczenie zbrodni. Za to sprzedał duszę diabłu.

    Pewnego dnia zatopiny w myślach ujrzał chłopca z krótkim mieczykiem, który rzuca się na rozjuszonego niedźwiedzia. Więc ruszył mu z pomocą. Wypalił z rusznicy między niedźwiedzie ślepia. Zaopiekował się chłopcem, niewiele młodszym od siebie. Chłopiec wyznał, że ruszył na zwierza, by ratować jego, pogrążonego w zadumie. Zbój powiedział, że jest bezpieczny, że nie było potrzeby ratować go - być może groźnego opryszka. Ale chłopiec upierał się, że nawet samego herszta bandy, kata by bronił, wszak to człowiek. Zdumiony zbójca wyznał poczciwemu chłopcu całą prawdę: że sprzedał diabłu swą duszę, byle mu tylko czort pomógł dokonać zemsty.

    Użalił się chłopiec nad marną duszą zbója, poradził, by poprosił o łaskę Boga, który wszystko potrafi, przecież do Boga dusza ta należała wcześniej. Zbój podziękował krewkiemu chłopcu, pomyślał, czy przypadkiem chłopiec nie został przysłany przez samego Boga.

    Zasmucił się bardzo, opuścił swych towarzyszy rabusiów, wiele czasu siedział pogrążony w zadumie w komorze z beczkę pełną dukatów. W końcu postanowił, po cóż czekać tego ostatecznego dnia! Niech sam Bóg rozstrzygnie, kiedy ten dzień nastąpi, a nie diabeł. I beczkę z pieniędzmi podsunął na wóz pomiędzy beczułki z winem - akurat w puszczy pod Duklą odpoczywali kupcy wiozący wino z Węgier do Krosna.

    W Krośnie pachołki toczyli beczki do piwnic. Jedna z nich okazała się o wiele cięższa niż pozostałe. I brzęk jakiś z niej się dobywał. Kupiec kazał ją wtoczyć do izby, odbić dno. Olśnił kupca blask złota, nawet nie dostrzegł cienia postaci diabła, który już wywijał ogonem z uciechy: że przecież niebawem łakomy kupiec opróżni beczkę. Dusza zbója wpadnie w kosmate czorcie łapy. A i dusza chytrego kupca będzie bliżej piekieł.

    Lecz kupiec klasnął w dłonie, weszła służba i usłyszała, że czym prędzej trzeba wracać na Węgry i zwrócić dukaty właścicielowi. Czart to usłyszał i aż ogon zawiesił w powietrzu, skurczył się z wściekłości jak pod strugą święconej wody.

    Ruszyli na Węgry. A diabeł wraz z nimi, by z kolei węgierskiego chytrusa duszę ułapić. Lecz tam także diabeł oniemiał: węgierski kupiec również był uczciwy, wiedział, że złoto nie jego, więc z powrotem odesłał je do Krosna.

    Krośnieński kupiec dumał, pytał czyja zguba, wreszcie postanowił: skoro niczyja, niech złoto służy Bogu. Wznoszono w mieście kościół, właśnie z ambony ogłosił proboszcz składkę na nowe dzwony. Więc kupiec wstrzymał kwestę i rzekł, że niczyim złotem opłaci najlepszego w Polsce ludwisarza, niech odleje dzwony takie, jakich nie powstydziłby się nawet Kraków. Ludwisarz widząc ofiarę chciał odlać dzwony za darmo, oby tylko ziemię mieszczanie kupili pod formę i materiał. Ale kupiec także i spiż kupił. I jeszcze dziewięć części złota w beczce zostało. Diabeł znów dojrzał dla siebie szansę: że przecież kupiec resztę złota sobie przywłaszczy, nikt nawet nie będzie go śmiał o to posądzić. Lecz i tym razem piekielny pomiot pomylił się. Kupiec kazał resztę złota przetopić, dolać do spiżu, by dzwony jeszcze dźwięczniejszy miały głos, by śpiewały, by dzowniły jako złoto. I gdy już miano odlać dzowny, gdy już w niebo wznosiły się modły wiernych, wlano płynne złoto w formy. Wtenczas mieszanina metali zahuczała jak gromy w czas burzy, a z chmury nad miastem, w której skrył się okropny diabeł, posypały się ogniste łańcuchy piorunów. Ropacz szatańska była wielka: toż złoto, które było zakładem o duszę rozbójnika, znów będzie poświęcone wraz z odlanym dzwonem, zawiśnie nad domem bożym.

    Widziano prędką chmurę i pioruny. Widziano nawet w puszczy pod Duklą, gdzie znaleziono ciepłe jeszcze ciało uzbrojonego młodzieńca, z zamarłym szczęśliwym uśmiechem na wargach. Od tego czasu nikt w Karpatach już nie słyszał o groźnym zbóju. I od tego też dnia nad Krosnem śpiewają złotymi nutami dzwony na Anioł Pański.

    Wielu przyjeżdża do miasta, by słuchać dzwonów, w których są anielskie chóry i jęki, i rycerskie pieśni, i ptasie dzwonienie chwalące bezkresne niebiosa. A kiedy jeden z dzwonów nazwano imieniem papieża - Urban, przybył do miasta wysłannik z Watykanu, uczony, i zbadał dzwony: stwierdził, że złota w nich nie dużo. Ale nostalgiczne dźwięki pochodzić muszą z pokutującej duszy, zaklętej w to złoto. A potrwa to tyle lat, ile dukatów było za duszę zastawionych.

    Jeszcze wiek temu badano, czy dźwięki krośnieńskich dzwonów nie zmieniły barwy. Nie zmieniły. Wciąż słychać w nich anielskie chóry i nostalgiczne wołanie: strzeżcie się nienawiści. Najlepiej słychać te słowa o poranku, gdy rosę na trawach przy Wisłoku ozłaca wschodzące słońce.


    Odrzykoń

    Minęły wieki od czasu, gdy pod Krosnem, na wzgórzu opromienianym przez południowe słońce, wznoszono warowny zamek. Dziś, kiedy niebo opuszczą chmury, Krośnianie spoglądają na mroczne ruiny wzniosłej niegdyś budowli. To ruiny zamku w Odrzykoniu.

    Zamek na kamiennych skałach rozkazał budować okrutny zbój. Dniem i nocą utrudzeni robotnicy uwijali się przy wznoszeniu murów, rozbójnik nie dawał im chwili wytchnienia. Mogli wyprostować swoje kości tylko wtedy, gdy zły pan wypuszczał się w okoliczne wsie albo do Krosna, by ze swoimi sługusami grabić dobytek ich mieszkańców. A rabował bez litości, ostatnie grosze potrafił zabrać biedakom.

    Tak samo czyniła drużyna jego poddanych, których kazał nazywać rycerzami. Bywało, że rabowany lud przyczajał się na bandę okrutnika, bywało, że biedacy zaskakiwali opryszków i zakłuli ich bronią. Lecz sam herszt uchodził zawsze cało, po każdej zasadzce. Gdy zginęli jego rycerze, niebawem wracał do wsi lub miasta, a wracał cicho niczym duch. Pojawiał się nagle na swym koniu i zadawał ludziom okrutne męki, często palił ich żywcem wraz ze splądrowanym wcześniej domostwem.

    Być może zasadzki mogły by się powieść, gdyby nie zbójecki koń. Czarny rumak był nie tylko dzikim, ale wprost szalonym zwierzęciem. Na dodatek był wyuczony wielu straszliwych sztuczek. Potrafił stanąć za zadnich łapach i przednimi kopytami tłuc w ściany, póki chałupa wieśniaka nie runie. Potrafił gnać za uciekającym człowiekiem i odgryźć zębami jego nogę. A nikomu nie udało się ujść z życiem. Gdy ktoś padał ze zmęczenia, wówczas czarny koń tratował go zadnimi kopytami, jakby tańczył na miękkiej kępie trawy. A rżał przy tym i prychał tak głośno, że nikt nie słyszał jęków ofiary. Nocą widać było tylko szalonego jeźdźca, koń stapiał się z mrokiem. Podobno rumak ten mógł parskać chrapami tak, że krople jego śliny wypalały biedakom oczy.

    Czy koń, czy jego właściciel miał układ z diabłem - nikt tego nie wiedział. Zatem należało obu pochwycić, położyć kres wściekłym istotom, które latami siały wokół tylko zgryzotę.

    I nadszedł na to czas. Okrutnik rozkazał uzbroić nawet murarzy, którzy wznosili w pocie czoła jego warownię, i w kilka drużyn ruszyć w okoliczne wsie. Sam, wraz ze swymi oprychami, postanowił grabić Krosno. Słyszał, to pomocnik murarza, stoczył się z góry, niby omdlały. Znaleźli go wieśniacy. Opowiedział im o planach zbója. Wtedy to wszyscy zmówili się, ustalili jak zgładzić potwora. Najlepiej uzbrojeni chłopi i mieszczanie przyczaili się z wieczora po obu stronach Wisłoka. Gdy w świetle księżyca pojawiła się postać płynąca ponad ziemią, wiedziano, że to zbój na niewidzialnym czarnym rumaku. Sieci z wierzchołków drzew opadły, gdy tylko woda rzeki zaczęła pluskać wokół końskich kopyt. Czarny koń wraz z jeźdźcem próbowali odwrotu, lecz na próżno. Umęczonych starszliwymi najazdami ludzi nic nie mogło powstrzymać. Jedni popędzili z uciekającymi aż do zamku, by ich tam dobić. Inni rozproszyli przyboczną świtę zbója, najlepiej uzbrojeni mieszczanie, którzy czyhali na herszta i jego konia, także nie mieli litości. Sieć obciążona kamieniami i kulami z ołowiu utonęła wraz z podłym zbójem. Spętanego konia, który miotał się i charczał, jak owładnięty przez demony, pognali w pobliże zamkowych murów i odarli ze skóry niemal żywcem. Tryskająca krew ogiera wypaliła kilku chłopom rany na dłoniach i ramionach. Temu, który był najbliżej końskiego łba, krew albo ślina, wypaliła lewe oko, i w kilka dni potem skonał w bólu. Ale to były już ostatnie ofiary zbója.

    Wieś, gdzie wznosił się zamek, gdzie ze skóry obdarto konia, zaczęto odtąd nazywać odrzy-koń. Podobno jeszcze sto lat temu ludzie z Odrzykonia spotykali w noc na nowiu świecące końskie żebra, wyrastające w górę jak srebrzysty płot. A jeśli nad nimi przelatywał nocny ptak - puchacz albo gacek - wpadał między te żebra i konał w konwulsjach.


    Prządki

    Gdy spojrzeć w pogodny dzień na północ, po lewej ręce widać ruiny warownego zamku, na prawo zaś trzy kamienie równe wierzchołkom drzew, zwane Prządkami.

    Nie sposób określić ile wieków temu kasztelanowa powiła trojaczki - trzy dziewczynki, podobne do siebie jak krople gwiazdek i jak gwiazdki piękne. Kasztelan na zamku w Odrzykoniu mógł chlubić się takim potomstwem - choć to nie synowie - bo nikt z okolicy ani wysłanników dworu królewskiego piękniejszych dzieci, a później panien, nie widział.

    Bogna, Sława i Miła uwielbiały rozrywki i zabawy. Konno jeździły na równi z najlepszymi rycerzami, w galopie potrafiły ustrzelić z łuku jastrzębia, choćby wznosił się najwyżej. Nie rzadko więc wybierały się na łowy w okoliczne lasy i nigdy nie wracały bez ubitego zwierza. Ich uroda i szyk były widoczne jeszcze bardziej, gdy wieczorami, w bogatych sukniach, tańczyły przy dźwiękach muzyki. A zabawom i tańcom oddawały się każdego wieczora, nawet w snach tańczyły i śpiewały.

    Matka kochała je, lecz pragnęła także, aby dziewczęta uczyły się haftu i tkactwa, by poznały trud pracy i radość z jej owoców. Wprawdzie wszystkie trzy rozpoczęły robótki, lecz nigdy nie znalazły chwili, by je ukończyć. Bogna porzuciła tkanie ręczników, Sława omijała kądziel, choć zaczęła snuć nici na ślubną zasłonę, Sławie nie pilno było haftować ornat dla kościoła.

    Więcej pracy włożyły w to wszystko pająki - zasnuły nawet wejście do ich pracowni - niż one same. A gdy matka przypominała delikatnie, że trzeba by powrócić do kądzieli, ornatu i zasłony, natychmiast zasłaniały się wymówką, że przecież najpierw trzeba omieść pajęczyny i kurze przy ich warsztatach. I opowiadały, że przecież i tak wszystko zdążą zrobić na czas, jeszcze dnia ich ślubu nie wyznaczono. Zresztą i nie garnęły się do zamążpójścia. Wielu rycerzy gościło na odrzykońskim zamku, wielu z nich prosiło rodziców o rękę tej czy innej, lecz one same wolały być uwielbiane i podziwiane, ale nie spieszyły się do obowiązków żon i matek.

    Aż pewnego dnia zajechali do Odrzykonia trzej bracia - także jednego dnia zrodzeni, z jednej matki. Pochodzili z możnego rodu, byli rycerzami samego króla i niebawem mieli udać się u jego boku na wojnę. Piękni rycerze pokochali cudne kasztelanki, one zakochały się w rycerzach niespodziewanie. Wyprawiono więc huczne zaręczyny. Jeden z braci obwieścił, że czeka ich wyprawa wojenna, i że za dwa tygodnie, gdy będą jechać do królewskich hufców do Krakowa, wstąpią do Odrzykonia pożegnać się z wybrankami. Ale chcieliby, aby każda z nich przygotowała swemu rycerzowi utkaną ze lnu pamiątkę. Bo nawet gdy przychodzi na polu bitwy umierać, lżej znosi się cierpienie, gdy ociera się krwawy pot kawałkiem płótna utkanym przez ukochane dłonie.

    I dziewczęta powróciły do krosien i kądzieli, na zamku zapanował spokój i smutek. Ale nie na długo. Wszak nigdy wcześniej nie pracowały, więc i teraz trud wydał im się nad siły. Wiecznie oddawały się zabawie, więc i teraz brakowało im tańca, śpiewu i śmiechu.

    Troskliwa matka widziała ich niedbałość, co raz przypominała, że czas mija, coraz mniej dni do przyjazdu rycerzy. Lecz dziewczęta beztrosko twierdziły, że przecież zdążą. Dopiero w sobotę, w przeddzień przyjazdu rycerzy, panienki w trwodze powróciły do pracy. Przędły w ciszy, zerkały tylko na bliskie zachodowi słońce. Niani rozkazały rozpalić ogień, gdy już nastała noc. Noce także mijają. Zapiał pierwszy kogut, potem drugi i trzeci, za oknami pojawiły się pierwsze zorze.

    Więc matka z troską kazała przerwać im pracę, przecież to nowy dzień, święta niedziela, słońce już spogląda. Ale panienki tylko ucieszyły się słońcem, bo przecież będzie widno, praca pójdzie szybciej niż nocą. I wybiegły z zamku na wzgórze obok by prząść dalej, zerkały przy tym na południową stronę, skąd spodziewały się swych rycerzy.

    Słońce wzeszło pełne złota, srebrzyła się rosa na trawach pagórka. Zabiły kościelne dzwony. Dziewczętom to nie przeszkadzało, że ludzie zdążający na pierwszą mszę szeptali, ze zgrozą żegnali się, widząc je przy pracy w święty dzień niedzieli. Nie słyszały szeptów starców i starowin: grzech, grzech śmiertelny!

    Ludzie poszli do kościoła, dziewczęta przędły dalej.

    Wnet nad gościńcem od południa pojawił się tuman kurzu, jak obłok gnany szybkim wiatrem zbliżał się ku zamkowi. A spod obłoku błyski zbroi docierały aż do zamkowych okien.

    Ojciec kasztelan z małżonką wyszli powitać zacnych rycerzy. Niecierpliwi młodzieńcy pytali, czemuż to panienki same nie wyszły im na spotkanie, Wówczas matka z rozpaczą w głosie wskazała rycerzom na wzgórze opodal. Młodzieńcy ruszyli tam z kopyta. Osłupieli. Przed ich oczyma tkwiły trzy białe olbrzymie skały, podobne do przędących postaci dziewcząt, pokryte perlistą rosą.

    To wraz z dzwonem na podniesienie, podczas mszy, dziewczęta zamieniły się w skały.

    Jan Tulik



    Wydrukuj Drukuj
    Wyszukiwarka


    Partnerzy
    portalu:
    Stimo Sklep Sfera PC Radio Taxi 9626 PWSZ w KrośnieMedia Design
    Informacje  | WiadomościArchiwumPrognoza pogody
    Kultura  | Wydarzenia kulturalno-rozrywkoweArchiwum • Terminarze kin: Sokół, artKino
    Krosno  | O mieścieSamorząd
    Internet  | Katalog lokalnych stron
    Komunikacja internetowa  | Tablica ogłoszeńOpinieCzatKartki elektroniczne
    Informator:  | FinansePizza na telefonDania na telefon • Rozkłady: MKS, PKS, PKP, busyPolicjaKsiążka telefoniczna
    Kupuj:  | Bilety
    Archiwum wydarzeń 
    specjalnych
     
    | Biennale Lnu 2002 • Wybory samorządowe 2002, 2006, 2010, 2014Flash mob • Galicja Blues Festival: 2004, 2005, 2006, 2007Biennale Fotografii o Krośnie 2000-2005Zabytki poprzemysłowe PodkarpaciaFinał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy 2005Wyprawy rowerowe 2005Zlot 4x4 2004-2006Plebiscyt na najpopularniejszego sportowca Krosna - 2005-2008Górskie Zawody Balonowe 2000-2009Kartki z wakacji 2003-2006

    Krośnieński Portal Internetowy Krosno24.pl. Istnieje od 2002 r. Wydawcą portalu jest firma SpeedArt.
    Uproszczona wersja portalu na telefon komórkowy: www.krosno24.mobi
    Kontakt z redakcją: e-mail - redakcja@krosno24.pl, tel. 13 493 44 44

    Nowości / Zespół / Prywatność / Prawa autorskie / Oglądalność portalu / Patronat medialny / Reklama / Kontakt / Więcej